0
masaperlowa.pl 16 kwietnia 2015 21:41
Odwiedzanie miast, które nie są uznawane powszechnie za atrakcje turystyczne, ma w sobie coś ekscytującego. Szczególnie tu, w okupowanej Palestynie, gdzie historia dosłownie wydarza się na oczach odwiedzającego. Choć przyszłość nie wygląda za różowo, ciężko stwierdzić jaki dokładnie los czeka Palestyńczyków. Palestyna odpycha i przyciąga, dlatego postanowiłem dowiedzieć się, jak żyje się w jej stolicy - mieście Ramallah. Ludzkiej twarzy tej podróży nadał Ahmed - napotkany przez mnie mieszkaniec miasta, dzięki któremu mogłem zobaczyć co nieco na temat tego, czym odróżnia się życie w Ramallah.





Ramallah uznawana jest za nieformalną stolicę Palestyny. W mieście mieszczącym się ok. 12 km na północ od Jerozolimy, mieszka 57 tys. mieszkańców. Dojechać można tutaj albo bezpośrednio z Jerozolimy (o tym poniżej), albo - w przypadku przekraczania granicy z Jordanią - z przesiadką w Jerychu.
Po przekroczeniu przejścia granicznego na Moście Króla Husajna (nazwa obowiązująca po stronie jordańskiej) / Moście Allenby (nazwa obowiązująca po stronie palestyńskiej), wsiadamy do jednego z przeładowanego bagażami i ludźmi autobusu z biletem za 13 NIS, który w zaledwie 10 minut dociera do Jerycha. Tutaj odbywa się regularna kontrola graniczna - do dyspozycji cudzoziemców jest oddzielne okienko. Jeśli ktoś martwi się, że w paszporcie pozostanie jakiś znam po wizycie na Zachodnim Brzegu, rozwiewam obawy: dostajemy oddzielną kartkę z palestyńską pieczątką, która po przejściu granicy, jest z powrotem zabierana przez funkcjonariusza. Te formalności zajmują dosłownie chwilę. Przejście graniczne połączone jest z mini dworcem, z którego odjeżdżają autobusy i taksówki do różnych miejsc w Palestynie. Podróż do Ramallah - mimo niewielkiej odległości - do najkrótszych nie należała - ale domyślam się, że kierowca nadrabiał drogi, żeby uniknąć checkpointów, a poza tym autobus najpierw czekał na wypełnienie pasażerami blisko 30 minut, a potem dodatkowo zepsuł się w jakiejś wiosce po drodze. Nie jestem pewny, ile kosztuje sam przejazd z Jerycha do Jeruzalem, bo kierowca dodatkowo podwiózł mnie jeszcze do hotelu, ale cena biletu powinna oscylować wokół kilkudziesięciu szekli. Kierowca przejeżdża przez centrum Jerycha, najniżej położonego miasta na świecie, gdzie niektórzy pasażerowie wymieniają walutę, a następnie kieruje się już na północny zachód. Po drodze można zobaczyć słynny wyciąg krzesełkowy, dzięki któremu można dostać się na Górę Kuszenia (gdzie - według Biblii - Jezus był kuszony przez Szatana), ale z trudem można było wypatrzeć jakichś turystów (może ma to związek z tym, że na początku roku <a href="http://www.jerusalemonline.com/news/middle-east/horror-in-jericho-cable-car-caught-on-fire-12029">krzesełka wyciągu stanęły w ogniu?</a>).

Samo miasto Rammalah (w przeciwieństwie do Jerycha) nie oferuje jakichś szczególnych atrakcji turystycznych - pobyt tam traktowałbym raczej w kategorii "doświadczenie". Zarezerwowany hotel (który wcale do najtańszych nie należał - ceny tylko nieznacznie niższe niż z Izraelu) nie miał innych gości (choć zdawało mi się, że z jednego pokoju dochodziły dźwięki telewizora), a śniadanie trzeba było zamówić na konkretną godzinę. Ono okazało się zresztą najmilszym aspektem pobytu w Casablance. Obsługa obserwująca mój każdy ruch wzbudziła we mnie jakiś niepotrzebny strach. Gdy poprosiłem recepcjonistę, aby wykręcił numer do izraelskiego Neshera, żebym mógł zamówić sherut z Jerozolimy na lotnisko Ben Gurion w szabat, raczej do najszczęśliwszych nie należał. Dwóch pozostałych członków załogi nie wymieniło ze mną ani jednego zdania, za to niepokojących spojrzeń - całe mnóstwo.

Grozy sytuacji dodawały wieczorne blackouty - bez zapowiedzi gasł prąd i przez minutę siedziałem w pokoju po ciemku. O ile Casablanca była najtańszą opcją, którą znalazłem na Booking.com, to spacerując ulicami miasta, zauważyłem, że w mieście istniały też hostele. Musieli być więc i turyści, tj. backpackerzy! Faktycznie! Tu i ówdzie przemknęła jakaś postać z aparatem lub w towarzystwie kogoś, kto wyglądał na mieszkańca miasta. Tak czy inaczej, moja obecność wywoływała zaciekawienie tubylców - od czasu do czasu nawet dało się usłyszeć pozdrowienie na ulicy.

Moja wizyta przypadła na piątek, czyli pierwszy dzień weekendu - wtedy praktycznie większość kawiarni i restauracji jest zamknięta - odpoczywa się po czwartkowej zabawie. Pierwsze wrażenie jakie odnosi się po przyjechaniu do miasta to poczucie bezradnego chaosu i brudu. Rozlewająca się na całe miasto, sprzedana na każdym kroku chińska tandeta, poprzeplatana mobilnymi stoiskami z owocami na tle zaniedbanych elewacji budynków prowokuje do pytania: po co tu przyjechałem? Jednak im dalej od centrum, tym ciekawsze rzeczy można zaobserwować: oczywiste trofea turystyczne w Palestynie w postaci wyzwoleńczych murali, pociesznie nazwana kawiarnia Stars &amp; Bucks, czy wreszcie nowoczesne drogie hotele oraz dobrze prezentujące się uporządkowane ciąg rezydencji.









Ramallah otoczone jest z każdej strony izraelskimi osadami. Mimo, że mieszkańców dzieli od siebie zaledwie kilka kilometrów, nie mogą oni odwiedzać się nawzajem, nawet gdyby znaleźli ku temu jakiś konkretny powód. Życie w takim systemie dwu-państwowości (czytaj: okupacji) stało się jednak dla Palestyńczyków codziennością i mówienie o tym nie jest dla nich ani kłopotliwe, ani wstydliwe. Ot, zwyczaje życie. Takie wrażenie przynajmniej sprawił Ahmed - 23-letni modnie ubrany księgowy skarżący się, że kupił najnowszego iPhone w niewłaściwym kolorze. Młody Palestyńczyk bardzo ogólnie próbował wytłumaczyć mi, że większe prawa w kwestii poruszania się po terytorium Izraela i Palestyny przysługują osobom, które urodziły się w Jerozolimie Wschodniej i są posiadaczami niebieskich dowodów osobistych. Dlatego większość matek chce, żeby ich dzieci rodziły się właśnie w Jerozolimie, szczególnie jeśli pochodzi stamtąd też ojciec dziecka. Wielu Palestyńczyków ubiega się też o jordański paszport, który nieznacznie ułatwia poruszanie się po okolicy, choć w dalszym ciągu nie daje możliwości korzystania np. z lotniska Ben Gurion w Tel Awiwie.



Ahmed, który zgodził się oprowadzić mnie po mieście późnym wieczorem. Zaprowadził mnie do obleganej kebabowni, a potem - klasycznej arabskiej kafeterii dla mężczyzn, gdzie oprócz fajki wodnej, można było co najwyżej napić się kawy (do wyboru był jeszcze KFC). Czego bardziej autentycznego doświadczyć w Palestynie niż kolacja wśród lokalsów?



Na koniec, następnego dnia rano, jeszcze jedna "przygoda". Zobaczyłem - trochę bezwiednie - jak wygląda przejście przez cieszący się fatalną reputacją checkpoint w Kalandii (Qualandii) w drodze do Jerozolimy. Checkpoint oddziela miejscowość od Ramallah i północnych obrzeży Jerozolimy. Najpierw kierowca zbiera pasażerów z różnych wiosek znajdujących się na trasie busa z Ramallah, a następnie zatrzymuje się na checkpoincie, gdzie osoby udające się w stronę Jerozolimy wysiadają i przechodzą przez typową kontrolę graniczną - ich bagaż jest prześwietlany, a sami podróżni są legitymowani. Akurat trafiłem na zmianę, która nie mówiła po angielsku - gdyby nie Palestyńczyk stojący za mną, krążyłbym w tę i we tę pomiędzy poszczególnymi bramkami bez końca. Samo przejście nie należy do najprzyjemniejszych, ponieważ przypomina więzienie. Jeśli spojrzysz za siebie, zobaczysz wysoki mur z graffiti, czyli coś, co dobrze niektórzy znają z filmów poruszających kwestię izraelsko-palestyńską. Cały proceder może wydawać się upokarzający, ale tę samą drogę pokonuje dziennie tysiące Palestyńczyków i gromada turystów. W internecie krążą nawet historie, że właśnie tutaj - nie mogąc sprawnie przedostać się przez kontrolę - kobiety rodziły dzieci... Zaledwie 20 minut stąd czeka Jerozolima, gdzie przemykając wśród licznych polskich pielgrzymek i tysięcy turystów, można łatwo zapomnieć o tym, co dzieje się tuż za rogiem.

Dodaj Komentarz